Państwowy Zakład Higieny podpowiada, że zanim zaszczepimy nasze dziecko, należy porównać ryzyko powikłań po zachorowaniu z ryzykiem powikłań po szczepieniu. Ciekawe, które choroby ma na myśli PZH pisząc o obowiązku szczepień, który wynika z bardzo wysokiej zaraźliwości oraz ciężkich powikłań. Świnkę czy raczej różyczkę?
Żródło: strona internetowa PZH http://szczepienia.pzh.gov.pl/wszystko-o-szczepieniach/plusy-i-minusy-szczepionek-czyli-szczepic-czy-nie-szczepic/
Jak widać na powyższym obrazku, PZH zupełnie otwarcie przyznaje, że szczepienia prowadzą do całkowitego uzależnienia populacji od szczepionek,
czyli od kilku prywatnych firm.
Bo im więcej osób zaszczepionych, tym niższa naturalna odporność populacji, więc szczepiąc wszystkich dochodzimy w pewnym momencie do “punktu bez odwrotu”, kiedy to szczepień przerwać już nie można, bo mogłoby to doprowadzić do katastrofy. Tak przynajmniej twierdzi PZH, strasząc katastrofą, bo czy do katastrofy by rzeczywiście doszło, czy nie, to już zupełnie inna historia.
Choć być może faktycznie tak bardzo już zepsuliśmy, albo dopiero jesteśmy w trakcie psucia czegoś, o czym nie mamy jeszcze pojęcia, bawiąc się w bogów, że faktycznie nagłe odcięcie nas od szczepionek może kiedyś doprowadzić do tragedii.
Nawiasem mówiąc, skoro można Polskę odciąć od gazu, to dlaczego nie można by jej było nagle odciąć od szczepionek? Z powodów na przykład politycznych?. Oczywiście dopiero po przekroczeniu “punktu bez odwrotu”…
Uzależnić Polaków od linii produkcyjnej GSK i SANOFI, a potem szantażować Polskę – czy to aby na pewno jedynie fantazja mojego spaczonego umysłu? 🙂
GIS właśnie uczciwie przyznał, że skoro nie ma kasy na szczepienie wszystkich obywateli Polski, to szczepimy przynajmniej dzieci, bo one są najsłabsze i najbardziej narażone na choroby.
Mam bardzo duży problem z taką argumentacją, zwłaszcza że bez większych oporów potrafię zadawać pytania, które ktoś mógłby uznać w pierwszej chwili za niedorzeczne.
Gdy więc słyszę, że najlepiej będzie, jeśli przynajmniej dzieci w ogóle nie będą chorować na choroby zakaźne (dzięki szczepieniom), to od razu muszę zapytać:
„A skąd pewność, że takie chorowanie nie jest tym dzieciom po prostu…potrzebne?”.
Co zwykle mówią wielbiciele szczepień, gdy słyszą o NOP-ach?
“Jeśli nawet czasem jakieś dziecko umrze w wyniku powikłań po podaniu mu szczepionki, to trudno. Dla dobra populacji musimy to ryzyko ponosić i musimy rodziców dzieci zmuszać do ponoszenia tego ryzyka. Dla dobra nas wszystkich”.
Czasem bardzo ciekawe efekty daje odwrócenie sytuacji o 180 stopni.
Więc odwróćmy:
“Jeśli nawet czasem jakieś dziecko umrze w wyniku powikłań po chorobie zakaźnej, to trudno. W imię naturalnej odporności całej populacji musimy to ryzyko ponosić. Oczywiście nikogo do ponoszenia takiego ryzyka nie można zmuszać, więc każdy, kto nie chce tego ryzyka ponosić, powinien mieć dostęp do darmowych szczepionek”.
I co teraz będzie, Panie Marku Posobkiewiczu? Czy w tej formie nie brzmi to znacznie lepiej?
Nie negujemy przecież faktu, że nie szczepiąc ryzykujemy śmierć naszego dziecka w wyniku powikłań po śwince albo różyczce. Teoretycznie jest to możliwe.
Równocześnie ze smutnej praktyki wiemy, że możliwa jest śmierć dziecka po podaniu szczepionki…
A problem polega na tym, że w tym sporze między “proszczepami” i “antyszczepami” zupełnie zapominamy o czymś bardzo ważnym. Bo współczesna medycyna w praktyce eliminuje coś, co doprowadziło nas w to miejsce, w którym obecnie się znajdujemy. Naturalną selekcję…
Jakkolwiek okrutnie by to nie brzmiało, to jeśli krztusiec lub świnka doprowadzi do śmierci jednego dziecka na kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy przypadków zachorowań, to być może po prostu akurat ten zestaw genów nie zasługiwał na kontynuację w przyszłości.
Tak to działało przez miliony lat.
Do czasu, aż wymyśliliśmy szczepionki.
I sami sobie zabroniliśmy chorować.
A przecież jeszcze 200-300 lat temu ludzie żyli najczęściej w brudzie i smrodzie, niemal wśród własnych odchodów, jedli „byle co” (aczkolwiek było to „byle co” z pewnością bez dodatku glifosatu).
Nie było ani szczepionek, ani opieki medycznej. Prymitywne osiągnięcia ówczesnej medycyny były dostępne, ale jedynie dla niewielkiego odsetka populacji – czyli dla ludzi zamożnych.
I jakimś cudem ta brudna, zawszona, niedożywiona, nękana epidemiami, zjadająca i wydalająca wszystkie możliwe pasożyty ludzkość jednak przetrwała…
Dziś, gdy żyjemy w prawie sterylnych warunkach, a medycyna zna leki niemal na wszystko, co nam najczęściej dolega, nagle Pan Posobkiewicz Marek do spółki z Radziwiłłem Konstantym są pewni, że szczepienia to bezwzględna konieczność. I gdyby to było możliwe, to najlepiej żeby to były szczepienia przeciw wszystkim chorobom zakaźnym.
Trudno pozbyć się wrażenia, że jedynym powodem wprowadzania kolejnej szczepionki do kalendarza szczepień jest wyłącznie sam fakt, że ta szczepionka… została wyprodukowana.
I ani GIS ani Ministerstwo Zdrowia ani URPL nie pomagają nam walczyć z tym wrażeniem…
Więc na jakiej podstawie zwolennicy szczepień twierdzą, że to jest dobre dla populacji? Świadome niszczenie naturalnej odporności populacyjnej po to, aby wyeliminować występujące od czasu do czasu u niektórych dzieci powikłania spowodowane chorobami zakaźnymi, to aby na pewno jest dla nas takie dobrodziejstwo? Skąd to wiadomo? Przecież będzie to można zacząć jakoś w miarę sensownie oceniać dopiero za 50-100 lat.
Obecnie zaczyna dorastać dopiero pierwsze pokolenie Polaków, któremu odgórnie zabroniono chorować na typowe choroby wieku dziecięcego, czyli na odrę, świnkę i różyczkę. Skąd wiemy, jaki będzie efekt tego eksperymentu dla całej populacji, zwłaszcza że np. szczepienie przeciw śwince uodparnia na około 10 lat, a dorośli Polacy się niemal w ogóle nie szczepią? Nawet jeśli będziemy udawać, że nie ma NOP-ów, czyli że szczepionki same w sobie nie są szkodliwe i jedyny efekt ich podania to wygenerowanie SZTUCZNEJ odporności organizmu, który nie ma szans na naturalne zachorowanie, to co dalej? Skąd wiadomo, czym taka zabawa w poprawianie natury się skończy za 100 czy 200 lat?
GIS mówi: szczepmy dzieci, bo one są najbardziej narażone na zachorowanie, a na szczepienie wszystkich nie mamy pieniędzy.
Ponownie odwróćmy ten obrazek o 180 stopni.
Nie szczepmy dzieci. Pozwólmy ich organizmom naturalnie dojrzewać i uczyć się odporności. Nie walczmy z naturą. Ona wie najlepiej. Bo gdyby nie wiedziała, to by nas już dawno na tej planecie nie było.
Ale skoro już koniecznie musimy szczepić, to szczepmy wyłącznie dorosłych. Dojrzały organizm, w odróżnieniu od “fabrycznie nowego” organizmu noworodka, który kilka godzin temu przyszedł dopiero na świat, nie przeżyje jakiegoś strasznego szoku po wstrzyknięciu w mięsień zmodyfikowanych wirusów z dodatkiem chemicznego koktajlu. Trochę pocierpi, ale nic strasznego mu się nie stanie. Na co dzień przecież oddycha smogiem i żywi się glifosatem z dodatkiem owoców i warzyw, oraz antybiotykami z dodatkiem przemysłowo pozyskanego mięsa, więc co za różnica, jeśli przyjmie jeszcze jedną dawkę jakiejś trucizny?
Od kogo noworodek może się w szpitalu zarazić gruźlicą, żółtaczką lub tężcem? Od innego noworodka, który urodził się 10 minut wcześniej, czy raczej od pielęgniarki, lekarza, lub tatusia, który właśnie wkroczył dumnie na oddział, żeby dzielić się swoją radością z narodzin potomstwa, a przy okazji także wszystkimi wirusami, jakie w nim sobie komfortowo bytują?
Skoro już chcemy kogoś tymi szczepionkami masakrować, to nie masakrujmy najsłabszych i najbardziej bezbronnych, tylko masakrujmy sami siebie. Skoro nie ma kasy na szczepienia dla wszystkich, to szczepmy nas, żebyśmy nie zarażali dzieci.
A dzieci zostawmy w spokoju.
Pozwólmy Naturze działać. Oczywiście wiąże się to z ryzykiem. Być może trochę więcej dzieci będzie umierać. Ale coś za coś – przeżyją dzieci silniejsze i lepiej przystosowane. Tak to powinno działać.